Dyplomatyczne podlizywanie się PiSowi. Papieżem.

Dyplomata służy Polsce, nie aktualnemu rządowi. Dlatego zmiany ekipy rządzącej nie powinny wzbudzać u niego nadmiernych emocji. To tylko zmiana dekoracji.– zwykł mawiać mój Ojciec gdy, swego czasu,  pytałem go, czy nie mierzi go praca w resorcie kierowanym przez dyletantkę Annę Fotygę.

Nie ukrywałem też przed nim, że taka postawa budzi we mnie wysoce ambiwalentne odczucia. Z jednej strony podziw, że można aż tak oddać się idei służby Ojczyźnie, być aż takim państwowcem. Z drugiej pewien jednak absmak, bo to jednak trochę prostytucja – bycie, bądź co bądź, reprezentantem władz, z których wizją niekoniecznie się zgadzamy, czy których wręcz nie szanujemy.

No bo jak tu np. szanować takiego glicerynowego czopka, jak ten plastuś z Krakowa, który będąc teoretycznie głową państwa, płaszczy się przed szefem swej partii, nie zauważając że w ten sposób ośmiesza i swój urząd i swój kraj?

Ja bym tak nie potrafił. I cieszę się bardzo, że mój tata-emeryt nie musi już swym i moim nazwiskiem firmować takiego Waszczykowskiego, który swymi pierwszymi wypowiedziami, tuż po tragedii w Paryżu, sprawił że stała się rzecz niemożliwa – uwierzyłem, że można być palantem większym niż Fotyga.

Jednocześnie muszę zmartwić tą część wenezuelskiej Polonii, która miała nadzieję, że rządy PiSu spowodują odwołanie z Caracas tego sejmowego kłamcy i głupka Piotra Kaszuby. Obawiam się, że nie ma nawet zbytniego znaczenia, fakt że w siedzibie MSZ na Szucha w Warszawie, wielu tłumaczy wyjątkowo nieproporcjonalne do kompetencji tempo dyplomatycznej kariery tego typka, jego zagadkową zażyłością Jerzym Pomianowskim, byłym wiceministrem i człowiekiem przez niektórych uważanym za mocno powiązanego z odchodzącą ekipą rządzącą.

Przede wszystkim Pomianowski wcale nie jest tak jednoznacznie PO, jak wielu się to może wydawać. Przecież to za Fotygi był on Dyrektorem Generalnym Służby Zagranicznej i to właśnie wtedy, za poprzednich rządów PiSu, Kaszuba został awansowany na ambasadora.

To że ambasador w Caracas jest oszustem też na ministrze Waszczykowskim żadnego wrażenia raczej nie zrobi. Waszczykowski to już od dawna bardziej polityk niż dyplomata, a dla polityków kłamstwo to chleb powszedni. Dość, że sam trafił na ministerialny stołek dzięki kampanijnym kłamstwom swej PiSowskiej ekipy. Więc oszust na ambasadorskim fotelu w Wenezueli raczej nie będzie mu przeszkadzać.

Zwłaszcza, że Piotr Kaszuba jak na dyplomatycznego kundelka* przystało, szybko poczuł zmianę wiatru i natychmiast sięgnął po wazelinkę. Wystarczyło, że wybory prezydenckie wygrał Duda, a w ambasadzie RP w Caracas pojawił się na ścianie portret Jana Pawła II.

Najpierw ambasador Kaszuba rozkazał powiesić Jana Pawła II przy stojących przy wejściu flagach.

Najpierw ambasador Kaszuba rozkazał powiesić Jana Pawła II przy stojących przy wejściu flagach.

JP2b

Później przeniósł go na przeciwległą ścianę, tuż nad Księgę Pamiątkową ambasady.

Sam jestem katolikiem, chodzę do kościoła co niedzielę, ale takie rzeczy mnie po prostu rażą. Zrozumiałbym powieszenie portretu prezydenta kraju, w wielu ambasadach takie portrety przecież wiszą, ale papież? Ambasador Kaszuba niby jest prawnikiem, ale jak widać nie zna artykułu 25 wciąż mimo wszystko obowiązującej Konstytucji RP:

Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym.

Niesmak. Znowu niesmak. I muszę się tym razem w pełni zgodzić z moim Ojcem, który zwykł mawiać, że „rasowy dyplomata zna swoją wartość i swoje kompetencje, więc nie musi się obawiać zmiany rządu. Potrzebę podlizywania się nowej władzy mają dyplomatyczne kundelki.*

Moim zdaniem wszystkim tym, którzy marzą o odwołaniu z Caracas pana Kaszuby pozostaje jedna tylko nadzieja – może nowej polskiej władzy niespodoba się jednak fakt, że ten polski ambasador lubi się tarzać w wazelinie przed każdą władzą, nie tylko swego własnego kraju. I że tutaj w Wenezueli płaszczył się w polskim imieniu przed skompromitowanym komunistycznym reżimem, jeździł z „gospodarczymi wizytami” do lokalnych chavistowskich kacyków, ochoczo przyjmował od nich prezenty, fotografował się z nimi, a nawet, nie tak dawno, ochoczo bił brawo na akademii ku czci lokalnego ZOMO. To właśnie ta konwiwencja ambasadora Kaszuby z czerwonymi bandytami może być dla ministra Waszczykowskiego trudniejsza do przełknięcia. I może się okazać, że nawet Jan Paweł II na ambasadzkiej ścianie to zbyt mało.

Miejmy nadzieję.

P.S. Dziękuję XXX, uczestniczce piątkowych spotkań z polską kulturą i językiem w ambasadzie, za zdjęcia Jana Pawła na tamtejszych ścianach. To miłe, że nie tylko mnie takie rzeczy rażą.

Duda – ten niezłomny pajac

Miałem nadzieję, że po ostatnim wpisie mi ulży i przez długi czas nie będę musiał zaśmiecać tego bloga tym co dzieje się w Polsce. Ale nie, glancuś z Krakowa niestety sprawia, że ciśnienie mi rośnie i muszę gdzieś je rozładować.

A że z Polakami nie mam tu specjalnie kontaktu, żony polska polityka nie interesuje, więc pozostaje mi ten blog. Przepraszam Was. I z góry przepraszam też mojego Ojca, który pewnie nie będzie specjalnie szczęśliwy, gdy przeczyta to co zamierzam napisać. Bo Ojciec zawsze był państwowcem, liczyła się dla niego służba Ojczyźnie i darzył głowę Państwa szacunkiem z samej tylko racji powierzonej mu przez obywateli funkcji.

Piękne to, takie patriotyczne, ale ja tak niestety nie potrafię. Dla mnie szacunek z urzędu, powiązany ze stanowiskiem nie istniej. Uważam, że każdy na szacunek musi sobie zapracować. Nie wystarczą zapewnienia o własnej niezłomności i wiarze, ani pompatyczne mówienie o sobie w 3 osobie. Takie słowa nie przykryją smrodu z fikcyjnych etatów dla euroasystentów, blokowania etatu na Uniwersytecie Jagiellońskim i innych kłamstw i oszustw.

Czy tak wygląda człowiek niezłomny? Dla mnie to złamany nałogiem mięczak.

Czy tak wygląda człowiek niezłomny? Dla mnie to złamany nałogiem mięczak.

Duda w dniu zaprzysiężenia stwierdził m.in. że „Polska znika”. I w tym wypadku chyba ma rację. Dla mnie, rzeczywiście, Polska, w dniu objęcia przez tego pajaca fotela prezydenckiego, zaczęła znikać. Na całe 5 lat. To nie jest mój prezydent i nie chce aby mój kraj wyglądał tak jak to planuje glancuś i jego mentor Jarosław.

I wszystko jasne!

Ulżyło mi.

Zbiera mi się na wymioty!

Staram się tu u siebie na blogu nie pisać o tym co dzieje się w Polsce, a już na pewno nie o polskiej polityce. W kraju nie mieszkam, podatków w nim nie płacę, w wyborach udziału nie biorę. Ale czasem trzeba sobie ulżyć i właśnie dzisiaj to zrobię. Bo o napisaniu tego co chcę napisać myślę od czasu wyborów prezydenckich. Ale równocześnie sobie mówiłem: „Daj sobie trochę na wstrzymanie, daj kredyt zaufania temu Dudzie. Może nie jednak nie będzie takim idiotą na jakiego się zapowiada.”

Ale nie, dzisiaj marka się przelała. Koleżanka ze studiów, obecnie na kierowniczym stanowisku w jednym z ministerstw, przesłał mi linka do onetowej relacji z wizyty prezydenta-elekta w sanktuarium maryjnym w Rychwałdzie. Pan Duda powiedział tam m.in.

 – Tego zawsze potrzeba, jeżeli ktoś chce zrealizować wielkie dzieło (…) naprawy Rzeczypospolitej, które jest przed nami. Wierzę, że jako ludzie wierzący, także dzięki tej modlitwie, zdołamy to zrealizować lepiej, uczciwiej i rzetelniej –

Nosz kurwa mać. Żadnych już pozorów, ża Dudostan, a właściwie Kaczystan, bo ten glancuś z Krakowa wygląda na nic więcej jak marionetkę prezesa, będzie neutralny światopoglądowo. Mi to wygląda na zapowiedź budowy państwa wyznaniowego, w którym jedynym wyznacznikiem uczciwości i rzetelności będzie religijna nad-gorliwość. Rzygać się chce.

I żeby było jasne. Jestem katolikiem i nie byłem wcale fanem Komorowskiego, ani rządów PO. Z daleka widzę, że Polska nieustannie się rozwija, ale też widzę, że można było zrobić w ostatnich latach o wiele więcej.

Niemniej, tak jak ostatnio namawiałem moją żonę do rozważenia możliwości naszej przeprowadzki do Polski, tak teraz czegoś takiego sobie nie wyobrażam. Nie wyobrażam sobie powrotu do kraju rządzonych przez nawiedzonych i często niekompetentnych oszołomów w stylu Kaczyńskiego, Macierewicza, Ziobry, Waszczykowskiego, Fotygi, czy Krystyny Pawłowicz. Obawiam się, że będzie to ponownie, jak za czasów współrządów bliźniaków, czas szczujni i zaściankowości. My Polacy mamy niestety bardzo krótką pamięć.

PiS

Jak pewnie uważni czytelnicy tego bloga wiedzą mam pewne rodzinne i towarzyskie związki z polskim Ministerstwem Spraw Zagranicznych. Do czasu niedawnego przejścia na emeryturę pracował tam, przez ponad dwie dekady, mój ojciec. W dyplomację poszło też dwóch moich najlepszych przyjaciół ze studiów. Wiem więc, mniej więcej, co na Szucha w trawie piszczy i jakie są nastroje. I choć Sikorskiego zdarzało mi się krytykować, oraz wiem że jego megalomania i przeświadczenie o własnej niomylności wielu odstręczało, to jednak wiem też jak wielką rewolucją było jego przyjście na ugór jaki z tego ministerstwa zrobiła ulubienica Kaczyńskiego, Anna Fotyga. Opowieści o niewiedzy i dyletanctwie jej i jej świty były takie, że włos się jeżył na głowie, a niektóre sprawy nadawały się wręcz dla prokuratora.

I niestety nie ma powodu aby myśleć, że teraz, gdy PiS jesienią przejmie pewnie pełnię władzy, będzie inaczej. To przecież banda rozmodlonych, pełnych kompleksów i nienawiści, złodziei i hipokrytów. A jak ktoś twierdzi inaczej niech tylko sobie przypomni o SKOK-ach, czy spółkce Telegraf.

No i to by było na tyle. Ulżyło mi. Mam nadzieję, że minie dużo czasu zanim ponownie na te strony zawita polska polityka. Albo i wcale.

 

Margarita, czyli na plaży ze zwierzętami!

Tak jak ostatnie Boże Narodzenie, spędzone w Polsce, było bardzo udane, tak ta miniona właśnie Wielkanoc śnić mi się pewnie będzie jeszcze długo po nocach jako paskudny koszmar.

Ale sam sobie jestem winny. Pod rodzinną presją (czyt. rodziny żony) dałem się namówić do złamania dwóch złożonych wcześniej przyrzeczeń. Czyli, po pierwsze, że moja noga na Margaricie już więcej nie postanie. I, po drugie, że nie będę nigdy więcej podróżował po Wenezueli w okresie Semana Santa, Wielkiego Tygodnia, czyli wtedy gdy właśnie cała Wenezuela podróżuje.  I robi to głównie poszukiwaniu plaż.

No ale stało się – zapakowaliśmy się w samochód i po zadziwiająco sprawnym dojechaniu do Puerto La Cruz, przeprawiliśmy się promem na Margaritę.

Rodzina żony ma tam całkiem przyjemny i przestrzenny dom z ogrodem. Ogrodzony, jak to w Wenezueli, wysokim murem zwieńczonym drutami pod napięciem, jest taką namiastką tropikalnej, bezpiecznej oazy. I tam, na dobrą sprawę, mógłbym siedzieć nawet cały tydzień, albo i dłużej.

Problem w tym, że Rodzina, jak na Wenezuelczyków przystało, nie była w stanie zadowolić się tym domem i ogrodem. Rodzina, jak na Wenezuelczyków przystało, musiała pójść powylegiwać się na plaży. Bo wakacje Wielkiego Tygodnia bez poleżenia w piasku, bez upicia się na plaży, bez zanurzenia się w Morzu Karaibskim, nie byłyby wakacjami. Jak mi powiedział któryś z wujków żony: „nie po to się ma dom w okolicach Juangriego, aby w nim cały czas siedzieć. Bo przecież najpiękniejsze plaże Wenezueli wokół”.

Więc chodziliśmy. Jednego dnia na Playa Caribe, innego na Playa El Agua, także na Playa La Punta. To ponoć plażowa, światowa ekstraklasa.

Może to i prawda, ale pod jednym warunkiem – jakby nie było na tych plażach Wenezuelczyków. Bo z nimi jest to nie do wytrzymania.

Wyobraźcie sobie plażę wypchaną do granic możliwości. Takie Dębki, czy Jastrzębia Góra w pełni sezonu i, jeśli chodzi o zagęszczenie, to razy pięć. Do tego wszyscy znacznie bardziej rozkrzyczani niż Polacy. Wszyscy, poza najmniejszymi dziećmi, w mniejszym lub większym stopniu pijani. Już od samego rana, bo Wenezuelczyk targa zawsze ze sobą na plażę termoizolacyjne skrzynie wypełnione piwem i innymi, mocniejszymi, trunkami. Jedni piją aby sie bawić, inni piją aby pić, a jeszcze inni, tak jak ja, piją aby się znieczulić. Bo na trzeźwo, rzeczywiście, nie da się tego wszystkiego wytrzymać.

Bo to nie wszystko. Na wenezuelskiej plaży każda prawie rodzina, grupka znajomych, ma własną muzykę. Głośno, bo przecież trzeba zagłuszyć muzykę sąsiadów. Pół biedy gdy jest to jakas salsa, gorzej gdy popularny tu bardzo reaggeton. „Wsadź mi go twardego tatuśku, wsadzaj mi go ostro i rytmicznie.” – tym właśnie refrenem charakteryzowała się ulubniona piosenka naszych sąsiadów na Playa El Agua. I wstawiona mamuśka, z dobrymi 20 kilogramami nadwagi, zachęcała co rusz swoją może 8-letnią córkę, aby ta wraz z nią rytmicznie ruszała przód-tył, przód-tył biodrami. Oczywiście śpiewając przy tym na cały głos „Wsadź mi go twardego, tatuśku, wsadź mi go!”.

To chyba było najgorsze. Plaża w Wenezueli to bardzo często wyjątkowy festiwal chamstwa i wulgarności. I to właśnie poniekąd twarz boliwariańskiej rewolucji. Tam właśnie widać tych wszystkich niedokształconych chamów, którzy dzięki korupcyjnym układom i lizaniu czerwonych dup, zajmują jakieś posadki, które dają im finansową możliwość zabrania rodziny na wakacje na Margaricie i upijanie się na plaży 18-letnią whisky z colą.

Nie brakuje też takich, co nawet wchodząc do morza nie zdejmują z tych swoich najczęściej opasłych brzuchów czerwonych koszulek chwalących pamięć Hugo Chaveza, czy proklamującego wierność temu aktualnemu idiocie – Maduro.

Mają na tyle forsy, aby przez kilka dni powozić się po tej Margaricie jak paniska, ale słoma z butów wychodzi co chwila. Więc robią to, co robili zanim było ich stać na takie podróże, czyli niedawno – śmiecą, szczają i srają gdzie popadnie. Drą ryje bez umiaru i na plaży, pijani, ostetnacyjnie noszą się ze swoimi pistoletami.

Oczywiście ekstrapoluje. Nie wszyscy co jeżdżą na plaże to skończone chamy, a ci co są chamami nie są wyłącznie sługusami rządzącego Wenezuelą reżimu. Wśród sympatyków opozycji też nie brakuje buraków i śmieciarzy. Ale to właśnie ci „czerwoni” w ten Wielki Tydzień szczególnie rzucali mi się w oczy. I szczególnie zaleźli mi za skórę. Bo jak już znudził im się reagatton, to włączyli rewolucyjne pieśni. To ja już naprawdę wolę „Wsadź mi go twardego”, od „Ojczyzno, Ojczyzno kochana” w wykonaniu Chaveza i jego pijanych, zezwierzęconych uczniów.

Oj wiele czasu minie zanim moja noga ponownie stanie na jakiejś wenezuelskiej plaży. A na śmierdzącą, brudną Margaritę wołami mnie już nikt nigdy nie zaciągnie. Zwłaszcza, że straciła ona swoją atrakcyjność jako dobre miejsce do shoppingu. Jeszcze kilka lat temu wyspa ta była oazą dobrego zaopatrzenia, dostać można było na niej rzeczy nieosiągalne na kontynencie. Ale teraz i tu dotarł boliwariański kryzys. W sklepach takie same pustki i takie same kolejki jak w reszcie kraju. Mówiąc krótko – socjalizm: wszystkim po równie mało. Przestępczość też bije rekordy. Strzelaniny, napady i kradzieże to już także margariteńska codzienność.

Antysemicka prowokacja, czy zwykła głupota polskiego ambasadora?

O aktualnym polskim ambasadorze w Wenezueli, Piotrze Kaszubie, krążą po Caracas legendy. O tym, że mimo kłamstwa w polskim Sejmie i mimo spędzonych tu już chyba 3 lat, nadal po hiszpańsku ledwo co duka i jeszcze mniej rozumie, o jego gafach, strasznej atmosferze w Ambasadzie i pracownikach uciekających na psychoterapię, a nawet o mniej lub bardziej przejrzystych interesach, w których uczestniczy i z których czerpie profity.

Oczywiście, jak to bywa z plotkami, pewnie niektóre są przesadzone, inne nieprawdziwe, ale fakt jest taki, że zdecydowana większość znanych mi osób, Polaków i Wenezuelczyków, które miały z tym człowiekiem do czynienia, ma o nim raczej parszywe zdanie.

Ja Piotra Kaszuby na oczy nie widziałem, bo – jak pewnie wiedzą stali czytelnicy tego bloga – dla zasady prawie nigdy nie chadzam na żadne ambasadzko-polonijne imprezy i próg naszej placówki dyplomatycznej przekraczam jedynie wtedy, gdy muszę coś załatwić w konsulacie. Czyli raz na kilka lat.

Zresztą, trzeba przyznać, że aktualny ambasador znacznie mi wywiązywanie się z mego postanowienia ułatwił, bo od czasu gdy objął w posiadanie placówkę w Caracas, to liczba imprez kulturalnych przez nią proponowanych spadła do niemal zera.

Jego poprzednik, Krzysztof Jacek Hinz, też ideałem nie był, bo jak niestety wielu w polskiej dyplomacji miał pewną słabość do alkoholu, ale przynajmniej – obiektywnie nie da się tego podważyć – był bardzo aktywny. Za jego kadencji ambasada co rusz coś organizowała i nawet ja, choć jak mówiłem od ambasady i Polonii raczej stronię, miałem okazję go poznać i na kilka koncertów dałem się namówić. I nie był to tylko nieślmiertelny Chopin, lecz też koncerty jazzowe, czy występy polskich DJów.

No ale nic to. Tą wprowadzoną przez amb. Kaszubę pustynię kulturalną da się przeżyć. Gorzej, że on, z tego co ludziska mówią, po prostu ośmiesza nasz kraj.

Naprawdę nie wierzyłem własnym uszom, gdy przedwczoraj słuchałem  kolejnej opowieści o wyczynach Ekscelencji. I tym razem nie była to żadna plotka, lecz relacja bezpośredniego uczestnika wydarzenia. I to nie byle kogo, bo bardzo majętnego i wpływowego członka karakeńskiej wspólnoty żydowskiej. Polskiego pochodzenia i darzącego nasz kraj dużą sympatią.

Owa osoba, z którą miałem przyjemność zjeść przedwczoraj kolację, była jakiś czas temu zaproszona przez ambasadora Kaszubę na spotkanie w naszej ambasadzie. Nie indywidualne, ale właśnie spotkanie z kilkoma przedstawicielami lokalnej społeczności żydowskiej.

No i teraz pytanie za 100 punktów: czym przedstawiciel Państwa Polskiego ugościł w ambasadzie RP zaproszonych Żydów?

Obawiam się, że nikt tego nie zgadnie. Ja bym nie zgadł. Bo okazuje się, że ambasador Kaszuba ugościł ich tradycyjnym wenezuelskim chicharronem – daniem znanym, bardzo dobrym, ale którego podstawowym składnikiem jest wieprzowa słonina! Jak można sobie wyobrazić nikt z zaproszonych gości jej nie tknął.

„Maciej, jak myślisz? Czy to była prowokacja, czy ten ambasador po prostu nie wie takich podstawowych rzeczy, jak to że Żydzi wieprzowiny nie jedzą?” pytał się mnie mój przedwczorajszy rozmówca. Opowiedziałem mu o innych gafach tego człowieka, o których słyszałem od wielu Polaków i Wenezuelczyków i chyba zdołałem przekonać, że to nie była żadna prowokacja, ale zwykła głupota polskiego ambasadora. Sam taką mam nadzieję.

Wkurzające jednak to jest bardzo, bo tacy kretyni kładą cień na polskiej dyplomacji i potem się mówi, że pracują w niej przypadkowi ludzie, którzy karierę zawdzięczają nie kompetencjom, ale układom, znajomościom i lizodupstwu. Jest w tym niestety trochę prawdy, ale też jest to uogólnienie bardzo krzywdzące.

Tak się składa, że w polskim MSZ pracuje dwóch moich najlepszych przyjaciół ze studiów, oraz – nie mogę się tego wypierać – także mój ojciec. Znam więc trochę tą firmę „od kuchni” i wiem, że jest w niej wielu ludzi naprawdę znających się na swojej robocie, poświęcających się jej i wręcz z poczuciem misji. No ale są też niekompetentne zgniłki typu Piotr Kaszuba.

Mam właśnie w związku z tym osobisty żal do Radka Sikorskiego. Gdy został szefem dyplomacji wydawało się, że chce resort odkurzyć, odmłodzić, unowocześnić. Zaczął to robić, ale niestety zatrzymał się w połowie drogi. A może nawet w 1/3 drogi. Tłumaczono mi oczywiście, że to nie jest takie proste, że są służby, partyjne układy i tym podobne. Ale fakt jest faktem, że jak widać chociażby na przykładzie Caracas, wciąż w polskiej dyplomacji są osoby, które powinny conajwyżej kierować jakimś wydziałem w prowincjonalnym Urzędzie Miasta, a nie być przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej za granicą.

Solidarność Walcząca w Wenezueli

Halo, halo! Już jestem!

Przyznaję, że Wy, czytelnicy tego bloga, jesteście niesamowici. Niezmiennie mnie zadziwia, że choć zapominam o nim czasem na dość długie okresy, to Wy wciąż jesteście tu aktywni. Po statystykach widzę, że wciąż tu ktoś zagląda, przegląda, dociera do archiwalnych wpisów. To budujące.

No więc byłem w Polsce, śnieg córce pokazałem i ku mojej radości się ona nim zachwyciła. Choć zupełnie to nie było planowane, to znajomi zabrali nas na prawie tydzień do Szklarskiej Poręby, gdzie było biało, puchato i naprawdę fantastycznie.

Efekt tego wszystkiego był taki, że po odesłaniu żony z dzieckiem do Caracas, sam zostałem w Polsce znacznie dłużej niż planowałem – zamiast wrócić 10 stycznia do boliwariańskiego bagna wróciłem dopiero na początku lutego. Czyli nie było mnie w Wenezueli prawie półtora miesiąca.

Wystarczająco aby dojżeć jak bardzo szybko kraj ten się stacza. Po powrocie zastałem znacznie wyższe ceny, znacznie gorsze zaopatrzenie, znacznie dłuższe kolejki.

Na samo dzień dobry padł mi akumulator w samochodzie. A ponieważ wenezuelskie Państwo przejęło w ubiegłym roku kontrolę operacyjną nad największym wenezuelskim producentem tychże, stały się niemal natychmiast dobrem deficytowym.

Bo tak jest z prawie wszystkim – czego się nie dotknie tutejsza władza, przestaje to funkcjonować. Np. kawa – nie było z nią kłopotu póki jej producenci byli prywatni. Gdy tylko Hugo Chavez, kilka lat temu, postanowił znacjonalizować największych jej producentów, natychmiast zaczęły się kłopoty z zaopatrzeniem. Teraz, gdy czasem pojawia się w sklepach, tworzą się straszne kolejki w których porządku pilnować muszą mundurowi.

Doszło do tego, że Wenezuela, kiedyś liczący się eksporter kawy, teraz importuje ją z Nikaragui. A i tak w sklepach jej nie ma.

Wracając jednak do tego akumulatora. Zdobycie go zajęło mi trzy pełne dni, w tym 7 godzin stania w kolejce.

Myślę, że to właśnie jeden z powodów dlaczego w tym kraju wszystko się obecnie wali – bo wpadł on w błędne koło: ludzie zamiast pracować, uczyć się, rozwijać, całymi dniami coś załatwiają, zdobywają, stoją w kolejkach.

Ale dość tego narzekania. Zwłaszcza, że mam też bardzo pozytywne newsy. Otóż, troszkę za moją sprawą,  w miniony piątek zakończyło się szkolenie dla grupki liderów studenckich z kilku największych wenezuelskich uniwersytetów. Dwóch weteranów z wrocławskiej Solidarności Walczącej uczyło młodych Wenezuelczyków jak walczyć z komuną. Było o tworzeniu, drukowaniu i kolportowaniu ulotek, o konspiracji, o zachowywaniu się podczas przesłuchań przez bezpiekę, a nawet trochę, o organizacji manifestacji i tym jak nie dać się złapać mundurowym.

Mam wrażenie, że studenci wyjechali z tego szkolenia zadowoleni, zmotywowani i pełni energii.

Co szczególnie miłe, całe to szkolenie sfinansowała jedna z polskich fundacji. I co więcej nie jest to pierwszy taki przypadek. Bo też się dowiedziałem, w ubiegłym roku kilku młodych opozycyjnych liderów było na podobnym, choć zorganizowanym przez kogoś innego, szkoleniu w Warszawie.

Cieszę się, że Polska spłaca w ten sposób swój demokratyczny dług. Choć pewnie znajdą się jakieś lewicowe oszołomy, którym to nie w smak. Oczywiście oszołomy, które nigdy tego wenezuelskiego, boliwariańskiego syfu na oczy nigdy nie widziały.

Cóż, idiotów nie brakuje w żadnym kraju.