O aktualnym polskim ambasadorze w Wenezueli, Piotrze Kaszubie, krążą po Caracas legendy. O tym, że mimo kłamstwa w polskim Sejmie i mimo spędzonych tu już chyba 3 lat, nadal po hiszpańsku ledwo co duka i jeszcze mniej rozumie, o jego gafach, strasznej atmosferze w Ambasadzie i pracownikach uciekających na psychoterapię, a nawet o mniej lub bardziej przejrzystych interesach, w których uczestniczy i z których czerpie profity.
Oczywiście, jak to bywa z plotkami, pewnie niektóre są przesadzone, inne nieprawdziwe, ale fakt jest taki, że zdecydowana większość znanych mi osób, Polaków i Wenezuelczyków, które miały z tym człowiekiem do czynienia, ma o nim raczej parszywe zdanie.
Ja Piotra Kaszuby na oczy nie widziałem, bo – jak pewnie wiedzą stali czytelnicy tego bloga – dla zasady prawie nigdy nie chadzam na żadne ambasadzko-polonijne imprezy i próg naszej placówki dyplomatycznej przekraczam jedynie wtedy, gdy muszę coś załatwić w konsulacie. Czyli raz na kilka lat.
Zresztą, trzeba przyznać, że aktualny ambasador znacznie mi wywiązywanie się z mego postanowienia ułatwił, bo od czasu gdy objął w posiadanie placówkę w Caracas, to liczba imprez kulturalnych przez nią proponowanych spadła do niemal zera.
Jego poprzednik, Krzysztof Jacek Hinz, też ideałem nie był, bo jak niestety wielu w polskiej dyplomacji miał pewną słabość do alkoholu, ale przynajmniej – obiektywnie nie da się tego podważyć – był bardzo aktywny. Za jego kadencji ambasada co rusz coś organizowała i nawet ja, choć jak mówiłem od ambasady i Polonii raczej stronię, miałem okazję go poznać i na kilka koncertów dałem się namówić. I nie był to tylko nieślmiertelny Chopin, lecz też koncerty jazzowe, czy występy polskich DJów.
No ale nic to. Tą wprowadzoną przez amb. Kaszubę pustynię kulturalną da się przeżyć. Gorzej, że on, z tego co ludziska mówią, po prostu ośmiesza nasz kraj.
Naprawdę nie wierzyłem własnym uszom, gdy przedwczoraj słuchałem kolejnej opowieści o wyczynach Ekscelencji. I tym razem nie była to żadna plotka, lecz relacja bezpośredniego uczestnika wydarzenia. I to nie byle kogo, bo bardzo majętnego i wpływowego członka karakeńskiej wspólnoty żydowskiej. Polskiego pochodzenia i darzącego nasz kraj dużą sympatią.
Owa osoba, z którą miałem przyjemność zjeść przedwczoraj kolację, była jakiś czas temu zaproszona przez ambasadora Kaszubę na spotkanie w naszej ambasadzie. Nie indywidualne, ale właśnie spotkanie z kilkoma przedstawicielami lokalnej społeczności żydowskiej.
No i teraz pytanie za 100 punktów: czym przedstawiciel Państwa Polskiego ugościł w ambasadzie RP zaproszonych Żydów?
Obawiam się, że nikt tego nie zgadnie. Ja bym nie zgadł. Bo okazuje się, że ambasador Kaszuba ugościł ich tradycyjnym wenezuelskim chicharronem – daniem znanym, bardzo dobrym, ale którego podstawowym składnikiem jest wieprzowa słonina! Jak można sobie wyobrazić nikt z zaproszonych gości jej nie tknął.
„Maciej, jak myślisz? Czy to była prowokacja, czy ten ambasador po prostu nie wie takich podstawowych rzeczy, jak to że Żydzi wieprzowiny nie jedzą?” pytał się mnie mój przedwczorajszy rozmówca. Opowiedziałem mu o innych gafach tego człowieka, o których słyszałem od wielu Polaków i Wenezuelczyków i chyba zdołałem przekonać, że to nie była żadna prowokacja, ale zwykła głupota polskiego ambasadora. Sam taką mam nadzieję.
Wkurzające jednak to jest bardzo, bo tacy kretyni kładą cień na polskiej dyplomacji i potem się mówi, że pracują w niej przypadkowi ludzie, którzy karierę zawdzięczają nie kompetencjom, ale układom, znajomościom i lizodupstwu. Jest w tym niestety trochę prawdy, ale też jest to uogólnienie bardzo krzywdzące.
Tak się składa, że w polskim MSZ pracuje dwóch moich najlepszych przyjaciół ze studiów, oraz – nie mogę się tego wypierać – także mój ojciec. Znam więc trochę tą firmę „od kuchni” i wiem, że jest w niej wielu ludzi naprawdę znających się na swojej robocie, poświęcających się jej i wręcz z poczuciem misji. No ale są też niekompetentne zgniłki typu Piotr Kaszuba.
Mam właśnie w związku z tym osobisty żal do Radka Sikorskiego. Gdy został szefem dyplomacji wydawało się, że chce resort odkurzyć, odmłodzić, unowocześnić. Zaczął to robić, ale niestety zatrzymał się w połowie drogi. A może nawet w 1/3 drogi. Tłumaczono mi oczywiście, że to nie jest takie proste, że są służby, partyjne układy i tym podobne. Ale fakt jest faktem, że jak widać chociażby na przykładzie Caracas, wciąż w polskiej dyplomacji są osoby, które powinny conajwyżej kierować jakimś wydziałem w prowincjonalnym Urzędzie Miasta, a nie być przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej za granicą.